czwartek, 12 listopada 2015

Nowości Lirene: pudry matujące City Matt oraz bronzer z różem i rozświetlacz Shiny Touch + makijaż "day to night"

Nowości, nowości.. Do tych spraw jestem pierwsza :). Muszę wszystko obadać, wypróbować, kusi mnie dopóki tego nie zrobię. Tym razem nie było inaczej. Od kiedy nowe, jeszcze cieplutkie pudry Lirene wpadły w moje ręce, od razu wzięłam się za testy. Dziś przychodzę do Was z ich prezentacją, zaczniemy od uroczej trójki mineralnych pudrów matujących City Matt (zapewne kojarzycie podkłady City Matt tej samej firmy).
Posiadam puder w trzech odcieniach: 01- transparentny, 02- naturalny, 03- beżowy. Transparentny jest.. faktycznie transparentny, aczkolwiek polecałabym go raczej dla jasnych cer, ciemniejsze może lekko rozjaśniać. Do mojej skóry z łatwością się dopasowuje, jednak lubię używać go w okolice wymagające rozświetlenia (pod oczami, środek twarzy). Kolor naturalny to mój codzienny towarzysz, ponieważ najlepiej się u mnie wtapia, widać to nawet na poniższym zdjęciu. Jest niemal identyczny jak odcień mojej skóry. Beżowy jest ciut bardziej nasycony i odrobinę ciemniejszy, póki co czeka na to, aż złapię trochę słońca (mhm, na pewno.. o tej porze roku to tylko leżenie plackiem w solarium :)). Generalnie wszystkie trzy warianty są według mnie idealnie dopasowane do karnacji Polek. W dodatku nareszcie ktoś pomyślał o niemal białych "wampirzycach", brawa dla producenta! :) Nie ma tu świńskiego różu, ani zgniłej pomarańczy- cudownie.
Pudry są bardzo miękkie, plastyczne, nie pylą się, a przynajmniej ja mam takie wrażenie nakładając je pędzlem. Dzięki temu nic się nie marnuje (przy okazji nie ląduje na ubraniu). Poniżej widać, że same w sobie mają jeszcze krycie. Efekt oczywiście można stopniować od delikatnego (lekko "przelecieć" buzię pędzlem) do mocniejszego (wklepać). Produkt daje faktycznie matowe wykończenie, czyli coś, co bardzo mi odpowiada jako typowemu "tłuściochowi". Podkład i korektor są utrwalone i utrzymane w miejscu. W moim przypadku mat zachowany jest przez ok. 4h, później muszę się odsączyć. Taki wynik to u mnie norma. Najważniejsze, że nie zbiera się w załamaniach ani się nie przemieszcza. W żaden sposób mi nie szkodzi, nie uczula, nie powoduje podrażnień. Zapach jest lekko pudrowy, w niczym nie przeszkadza. Mam wrażenie, że przy aplikacji puchatym pędzlem wystarczy na bardzo długo (tym bardziej, że mam sztuk trzy!).
Na koniec opakowanie- plastikowe, ale solidne; zwykłe, ale estetyczne. Wrzucone do torebki (uwierzcie, że kosmetyki w mojej torebce nie mają łatwego życia..) nie otwierają się same, ani nie niszczą w dużym stopniu. Czego więcej chcieć? :)
Zawodnik nr 2 to mineralny bronzer z różem Shiny Touch.. W to mi graj! Jeśli chcecie wiedzieć jak się sprawdza takie 2w1 to zapraszam do lektury.
Opakowanie i struktura kosmetyku jest identyczna jak w przypadku pudrów matujących. Prosto i z klasą :). Tutaj jednak mamy do czynienia z podziałem- większą część zajmują odcienie brązu, mniejszą odcienie różu. Konsystencja jest bardzo kremowa, produkt z łatwością zaaplikuje na buzię nawet początkujący. Efekt końcowy można stopniować, od delikatnego po nieco mocniejszy. Raczej nie da się zrobić tym duetem krzywdy, nie należy obawiać się plam (które potem ciężko rozetrzeć). Zarówno bronzer, jak i róż nie posiadają w sobie drobinek, jednak wykończenie jakie dają nazwałabym lekko satynowym (w końcu nazwa "shiny touch" do czegoś zobowiązuje :)). Ładnie prezentują się na twarzy, ożywiają ją i pozwalają na odpowiednie wymodelowanie. Z bronzera będą zadowolone osoby o jasnej karnacji, które dobrze czują się w ciepłych kolorach. Odcień różu jest fenomenalny i zastąpił mojego dotychczasowego ulubieńca. Produkt nałożony na twarz rano, trzyma się w nienaruszonym stanie cały dzień, oczywiście na odpowiedniej bazie (kto to widział budować bez zaprawy murarskiej..). Różobronzer jest wydajny, aczkolwiek znając moje zamiłowanie do tego typu produktów oraz zawód, na pewno wykończę go szybciej niż przeciętny użytkownik :).
Czas na ostatniego koleżkę, jakim jest mineralny rozświetlacz do twarzy i oczu Shiny Touch. Rozświetlacz.. uważam, że jest to kosmetyk, do którego trzeba dojrzeć, a przynajmniej tak było w moim przypadku. Sto razy już wspominałam, ale napiszę to po raz sto pierwszy- jestem typowym "tłuściochem", blasku mam aż nadto, po co mi taki kosmetyk? A no, właśnie..
Kiedyś dla mnie rzecz zbędna, dziś używana praktycznie codziennie. To, że nadmiernie się świecę nie wyklucza wcale użycia rozświetlacza- po prostu stosuję go w mniejszej ilości, w miejscach, które chcę bardziej wyeksponować (środek i czubek nosa, szczyty kości policzkowych, łuk Kupidyna). Pamiętajcie, że zarówno nadmierny błysk, jak i przesadny mat nie wygląda dobrze :).
Nie będę się powtarzać co do opakowania i wyglądu zewnętrznego, ponieważ tu sytuacja wygląda identycznie jak przy poprzednich produktach. Konsystencja jest równie kremowa, kosmetyk jest bardzo łatwy w aplikacji. Po wymieszaniu wszystkich "kostek" uzyskujemy piękną taflę o chłodnym odcieniu, która odbija światło rozpromieniając skórę. Trzeba jednak być ostrożnym- można przesadzić, a przecież nie zawsze chodzi nam o efekt wieczorowy :). Jest to produkt, którego używa się w niewielkiej ilości, więc z pewnością wystarczy na długi czas. Wygląda dobrze zarówno na oczach, jak i na reszcie twarzy. Nie mam wielkiego doświadczenia z rozświetlaczami, dopiero szukam swojego ideału, ale ten "typek" na pewno zostanie ze mną na dłużej :).
Na końcu krótka prezentacja i makijaż :). Na twarzy mam wszystkie recenzowane dziś produkty- pudry City Matt, bronzer z różem oraz rozświetlacz w większej ilości niż zazwyczaj. Podkreślone brwi i fioletowe usta, oczy jedynie lekko wycieniowane różem, bronzerem i rozświetlaczem Lirene, mocno wytuszowane rzęsy oraz czarna linia wodna- tak właśnie kojarzy mi się typowy, dzienny, jesienny make-up.
A teraz szybko zmieniamy się w wersję wieczorową- wystarczy doklepać kilka pigmentów oraz cieni, dodać czarną kreskę i gotowe! Jak widzicie, nowe produkty Lirene bardzo przypadły mi do gustu, są też bardzo uniwersalne i proste w użyciu. Polecam wypróbować, naprawdę przyzwoita jakość z półki drogeryjnej :).
XO!

poniedziałek, 12 października 2015

Ulubieniec- dwufazowy płyn do demakijażu Dr Irena Eris

Demakijaż to bardzo indywidualna kwestia. Osobiście nie znoszę (uwaga, wyznanie publiczne!) mleczek, chociaż zdarza mi się ich używać. Nie znalazłam jeszcze takiego, które by mnie nie podrażniało lub dokładnie zmywało makijaż. Najczęściej sięgam po płyny micelarne, jednak jakiś czas temu w kwestii demakijażu oczu wszystkich moich ulubieńców zdetronizował dwufazowy płyn do demakijażu Dr Irena Eris.
Niepozorna, mała buteleczka wykonana jest z plastiku. Prezentuje się schludnie i elegancko, nie posiada żadnych udziwnień, czyli bardzo w moim stylu :). Oprócz sklepu internetowego, płyn można kupić w niektórych drogeriach i aptekach w cenie ok. 35,00pln/100ml. Cena jest wysoka biorąc pod uwagę tak małą pojemność.
Informacje od producenta:
Opakowanie jest szczelnie zakręcane i nic nie poluzowało się w trakcie użytkowania. Produkt wydobywamy przez niewielki otwór, który umożliwia odpowiednie "dawkowanie". Płyn (jak sama nazwa wskazuje) jest dwufazowy- posiada fazę wodną i fazę tłuszczową, które po wstrząśnięciu mieszają się i powinny ułatwić demakijaż. I tutaj zacznę się zachwycać! Kosmetyk idealnie rozpuszcza KAŻDY makijaż. Dzienny nie stanowi dla niego żadnego wyzwania, równie dobrze radzi sobie z trwałym, wieczorowym look'iem, czy doklejanymi rzęsami. Wystarczy chwilę przytrzymać wacik na powiece, nie ma potrzeby tarcia (które wiąże się z podrażnieniem oczu). W swoim mocnym działaniu jest jednak łagodny- nie powoduje u mnie zaczerwienienia, alergii ani podrażnienia. Na pewno mogę zaliczyć go do ulubieńców, przy codziennym użytku wystarczył mi na ok. 3 tygodnie. Wspomnę jeszcze o bardzo przyjemnym, aczkolwiek delikatnym zapachu. Kilka razy zdarzyło mi się użyć go do demakijażu całej twarzy i sprawdził się równie dobrze, choć przez swoją formułę pozostawiał na niej cienki, tłusty film. Reasumując, dziesięć punktów dla tego pana i do zobaczenia w przyszłości! :)

niedziela, 23 sierpnia 2015

Dermokosmetyki Pharmaceris T- co o nich sądzę?

W końcu udało mi się tu pojawić! Właściwie recenzje miałam już od dawna gotowe, nie chciałam jednak wracać na chwilę i potem znowu znikać. Teraz dopiero jestem pewna, że będę mogła regularnie się udzielać blogowo :). Wybaczcie nieobecność, mam nadzieję, że niedługo zmieni się również wygląd mojej witryny, nie mogę się doczekać! 
Dzisiaj zapraszam Was na recenzje kosmetyków Pharmaceris dla cery tłustej i trądzikowej. Testuję je już od dawna, do niektórych z nich robiłam kilka podejść i do dziś mam mieszane uczucia.. Inne skradły moje serce, jeśli jesteście ciekawi to zapraszam do lektury!
Zacznę od pierwszego kroku w pielęgnacji mojej cery, jakim jest oczyszczanie. Przez ostatni czas towarzyszył mi antybakteryjny żel myjący, jak sprawdził się w tej roli?
Opakowanie jest solidnie wykonane z szatą graficzną typową dla dermokosmetyków tej firmy. Sprawnie działająca pompka pozwala na higieniczne wydobycie odpowiedniej ilości produktu. Jest możliwość zablokowania jej, więc nic nie wyleje się przez przypadek. Żel znajdziemy w aptekach w cenie ok. 26,00pln/190ml. Taka objętość wystarczyła mi na 2 miesiące codziennego używania (raz dziennie- wieczorem).
Przezroczysty żel ma delikatny, niedrażniący zapach. Lekko spływa, ale nie przeszkadza to w użytkowaniu. Słabo się pieni, co dla mnie jest plusem.
A co z działaniem? Wiele żeli oczyszczających dla cery tłustej działa na zasadzie jej odtłuszczenia, naruszając ochronną warstwę hydrolipidową naskórka. W rezultacie skóra przetłuszcza się jeszcze bardziej. Produkt z Pharmaceris mnie nie zawiódł- nie powoduje wysuszenia, jest bardzo delikatny, a jednocześnie dobrze oczyszcza cerę zmywając cały brud i ewentualne resztki makijażu. Nie ma wpływu na przetłuszczanie się skóry ani powstawanie nowych niedoskonałości, ale nie oczekuję tego od żelu. Jestem bardzo zadowolona z kosmetyku, bo nie szkodzi mojej problematycznej cerze- nie podrażnia, nie uczula. Spełnia moje wymagania w 100%.
Kolejnym produktem jest nowość- oczyszczający płyn bakteriostatyczny.
Tak jak w przypadku żelu, opakowanie jest solidne i wygodne w użyciu. Płyn wylewamy przez niewielki otwór. Znajdziemy go w aptekach w cenie ok. 30,00pln/100ml.
Czym charakteryzuje się kosmetyk bakteriostatyczny? Taki produkt ma za zadanie ograniczyć namnażanie się mikroorganizmów na naszej skórze i tym samym wpłynąć na zmniejszenie ilości wyprysków.
Płyn jest całkowicie przezroczysty i już niewielka ilość potrzebna jest do jednorazowego użycia, co wpływa korzystnie na jego wydajność. Okazał się być bardzo przydatny w codziennej pielęgnacji. Nie byłam w stanie sprawdzić jego właściwości bakteriostatycznych z oczywistych powodów, ale z całego serca w nie wierzę :). Używałam go dwa razy dziennie, po umyciu twarzy i nie spodziewałam się, że aż tak się polubimy. Dodatkowo odświeża skórę, przygotowuje na dalsze kroki pielęgnacyjne. Na pewno kupię ponownie!
Przejdźmy do sedna sprawy- czas na krem z 10% kwasem migdałowym.
Opakowanie utrzymane jest w tej samej kolorystyce co reszta kosmetyków z serii. Pompka typu airless zapewnia wygodne wydobycie odpowiedniej ilości produktu bez zasysania powietrza z zanieczyszczeniami do środka. Krem dostaniemy w większości aptek w cenie ok. 40pln/50ml.
Firma posiada w swojej ofercie dwa warianty- kosmetyk z 5% i 10% kwasem migdałowym. Ja posiadam drugą wersję, teoretycznie mocniejszą. Produkt ma dość lekką konsystencję, szybko się wchłania, Zapach jest niezbyt przyjemny, ale jak dla mnie ledwo wyczuwalny.
Przechodząc do działania muszę zacząć od tego, że w tym kremie pokładałam wielkie nadzieje. Szczególnie po przejrzeniu wielu pozytywnych recenzji na jego temat. Niestety trochę się rozczarowałam.. Nie liczyłam na mocne złuszczanie, w końcu to bezpieczny preparat do stosowania w zaciszu domowym. Jednak miałam nadzieję na rozjaśnienie przebarwień i wyregulowanie pracy gruczołów łojowych. Moje odczucia są bardzo mieszane- z jednej strony krem całkiem nieźle sprawdzał mi się bezpośrednio po kuracji kwasami (dla podtrzymania efektu), ponieważ dłużej pozwalał cieszyć się gładszą buzią. Z drugiej jednak strony, samodzielnie nie przynosił żadnych efektów. Tak jakbym nic nie nakładała na twarz, a czasem wręcz przeciwnie- powodował początkowe pogorszenie stanu mojej skóry. Z czasem wszystko wracało do normy, ale nie zauważyłam ani wygładzenia, ani redukcji przebarwień czy zaskórników. Robiłam do niego wiele podejść, do tej pory nie udało mi się go zużyć, bo po prostu nie widzę sensu jego stosowania.. A szkoda!
Całą moją kurację uzupełniał krem nawilżająco-kojący do twarzy SPF30 z tej samej serii- co o nim sądzę?
Plastikowa tubka dobrze sprawdzała się przy codziennym użytku. Można ją z łatwością przeciąć, co pozwala na wydobycie produktu do ostatniej kropli. Opakowanie jest zakręcane, a krem wydobywamy przez niewielki otwór. Tak jak reszta "załogi"- dostępny w aptekach w cenie ok. 45pln/50ml.
Produkt ma zwartą konsystencję, dzięki czemu wystarcza na długo (już niewielka ilość potrzebna jest do jednorazowego użytku). Dobrze się rozsmarowuje, nie bieli twarzy i potrzebuje kilku minut na całkowite wchłonięcie.
Na pewno jest to kosmetyk, który z całej czwórki najmniej mnie ciekawił- zapewne przez moją niechęć do kremów z filtrem. Większość z nich mnie uczula, zapycha lub powoduje nieziemski łojotok. Tutaj czekało mnie miłe zaskoczenie- to z pewnością najlepszy produkt tego typu, jakiego miałam okazję używać! Jest idealny nie tylko przy różnych kuracjach, ale też do codziennego użytku np. latem :). Towarzyszył mi codziennie i niestety sięgnął już dna, pora zaopatrzyć się w kolejne opakowanie. Zapewnia ochronę przed promieniowaniem słonecznym, koi i nawilża skórę, lekko natłuszcza. Co najważniejsze, nie uczula mnie, nie powoduje pogorszenia stanu cery ani też nadmiernego przetłuszczania! Jest to dla mnie coś nowego i bardzo się cieszę, że przez przypadek odkryłam ulubieńca :).
A Wy co myślicie o dermokosmetykach Pharmaceris T?

środa, 3 czerwca 2015

Lirene STOP pękającym piętom

Szkoła, sesja, praca= brak czasu.. :(. Staram się wszystko dobrze rozplanować, ale prawda jest taka, że od ok. miesiąca doba jest dla mnie sporo za krótka. Z utęsknieniem czekam na moment, kiedy skończę drugi rok studiów i z obowiązków pozostanie mi tylko praca. To na szczęście już niedługo, a póki co muszę działać na pełnych obrotach! :)
Korzystając z chwili wolnego chciałabym Wam przedstawić mojego codziennego towarzysza- mowa o kremie do stóp 5w1 STOP pękającym piętom Lirene.
Opakowanie to elastyczna, wygodna tubka, która przyciąga prostą i elegancką szatą graficzną. Produkt znajdziecie w większości drogerii w cenie ok. 16,00pln/75ml.
Informacje od producenta:
Opakowanie jest poręczne i wielokrotnie ze mną podróżowało bez żadnego uszczerbku na "zdrowiu". Plus za szczelne zamknięcie, które zapobiega niechcianemu wydostaniu się produktu na zewnątrz.
Sam kosmetyk ma kremowo-żelową konsystencję, przez co jest lekki (ale też nie za lekki).
Zapach jest dość specyficzny, niestety nie potrafię go do niczego porównać. Dla mnie nieprzyjemny, ale na szczęście szybko się ulatnia :). Krem łatwo się rozsmarowuje i potrzebuje chwili na całkowite wchłonięcie. Pozostawia cienką, tłustą warstewkę, która mi nie przeszkadza, bo zawsze po aplikacji kładę się spać. 
Jeśli chodzi o działanie to muszę przyznać, że to chyba najlepszy krem do stóp z jakim miałam do czynienia. Nie mam co prawda problemu z pękającymi piętami, ale produkt bardzo dobrze nawilża i utrzymuje moje stopy w dobrej kondycji. Nawet jeśli nie mam czasu na pedicure i "skumuluje" się trochę zrogowaciałego naskórka, produkt świetnie go zmiękcza niwelując wszelkie szorstkości. Stosowany regularnie polepsza stan skóry na stopach dlatego sądzę, że zostanie ze mną na dłużej :). Do tego wszystkiego dodam przyzwoitą wydajność. Zapach mógłby być przyjemniejszy, ale jestem w stanie to wybaczyć- nie można mieć wszystkiego!

poniedziałek, 30 marca 2015

Żele pod prysznic Lirene: szampańska truskawka, różany ogród, brzoskwiniowy deser

Początek tygodnia okazał się dla mnie pechowy, mam nadzieję, że swój limit na dziś już wyczerpałam :). Czy wszyscy są już po obiedzie? Oby, bo teraz zapraszam Was na deser.. Przedstawiam Wam smakowite żele pod prysznic Lirene: szampańska truskawka, różany ogród oraz brzoskwiniowy deser.
Sama szata graficzna opakowań jest "soczysta" i przykuwa uwagę. Wielkie, plastikowe butle znajdziemy w większości drogerii w cenie ok. 12,00pln/400ml.
Informacje od producenta:
Zamknięcie jest szczelne, nigdy nie zdarzył mi się żaden "przeciek" (a jak wiecie często przewożę kosmetyki). Produkt wydobywamy przez niewielki otwór i nie ma z tym najmniejszych problemów. Specjalne wgłębienie dodatkowo ułatwia otwarcie opakowania nawet mokrymi rękoma, jak zwykle firma zadbała o szczegóły ;).
Żele są dość rzadkie, spływają po skórze. Mimo wszystko jestem zadowolona z wydajności, butla 400ml wystarcza mi na bardzo długo. Używam żeli namiętnie od paru dobrych miesięcy i jestem w połowie ostatniego opakowania. 
Przejdźmy do działania. Od żelu pod prysznic oczekuję jedynie tego, aby mył i nie wysuszał oraz nie podrażniał skóry. Żele Lirene spełniają wszystkie moje wymagania. Po użyciu skóra jest gładka, oczyszczona. Nie uczulają mnie ani nie wysuszają, a muszę zaznaczyć, że moja skóra potrafi źle zareagować na tego typu produkty. Żele w żaden sposób nie nawilżają, nie kondycjonują, ale chyba nikt się tego nie spodziewa- to tylko kosmetyki myjące. Wisienką na torcie są.. zapachy! Uwielbiam pięknie pachnące żele pod prysznic, te z Lirene z pewnością zaliczają się do moich ulubieńców. Faworytem stała się szampańska truskawka, jednak wszystkie trzy warianty mają soczyste, "pyszne" zapachy- zero chemii, aż chciałoby się zjeść! Nie utrzymują się długo na skórze, ale przez jakiś czas intensywnie wypełniają całą łazienkę :).

czwartek, 26 marca 2015

Under20 Anti Acne Intense- Multi Cleanser

Według powszechnej opinii, "jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego". Jednak czasami (szczególnie w podróży) produkty wielofunkcyjne mogą być wybawieniem. Dziś chciałabym Wam przedstawić kosmetyk tego typu- oto Multi Cleanser z Under Twenty Anti Acne Intense.
Plastikowa tubka ma szatę graficzną typową dla marki. Jest elastyczna i wygodna w użyciu. Jeszcze nigdy nie zdarzył mi się przypadkowy "wyciek" produktu, więc z pewnością opakowanie można zabrać w podróż. Kosmetyk znajdziemy w większości drogerii w cenie ok. 20,00pln/150ml.
Informacje od producenta:
Zamknięcie jest szczelne, a tubkę można otworzyć nawet mokrymi palcami dzięki specjalnemu wgłębieniu. Sam produkt ma konsystencję żelu z małymi drobinkami. Zapach jest bardzo przyjemny- świeży, cytrusowy, śmiało można się nim pobudzić rano :).
Przejdźmy do działania- czy produkt 5w1 mnie zaskoczył? Szczerze mówiąc, używałam go tylko do jednego celu- jako żel do demakijażu. W tej roli całkiem nieźle sobie radzi! Jest w stanie zmyć cały makijaż twarzy oraz mój makijaż dzienny oczu- kredka, beżowe cienie, tusz do rzęs. Byłam zaskoczona tym, że działa łagodnie i nie podrażnia moich wrażliwych oczu- nie czuję pieczenia, szczypania. Drobinki przyjemnie masują skórę, chociaż ledwo czuć ich obecność. Po użyciu twarz jest oczyszczona, miękka i gładka. Nie występuje uczucie ściągnięcia, wysuszenia ani podrażnienia. W przypadku mocniejszego makijażu oka, żel okazuje się za słaby (jedynie rozmazuje), ale na co dzień sprawdza się dobrze. Nie zauważyłam szczególnego działania przy innym zastosowaniu (np. żel do masażu, maseczka), moja skóra zawsze reaguje tak samo, czyli zostaje oczyszczona. Wydajność jest zadowalająca- ok. 1,5 miesiąca codziennego użytku.