piątek, 11 listopada 2016

Jesienny makijaż- twarz krok po kroku

Cześć! Jako, że dawno nie było.. Dzisiaj makijaż :). Oczko pokażę od razu, twarz krok po kroku. Dokładnie tak maluję ją na co dzień w sezonie jesienno-zimowym. Tak więc.. dziś więcej zdjęć niż tekstu!
Jeśli chodzi o oczy, tutaj nie będzie nic odkrywczego. Znane i lubiane przeze mnie produkty- baza pod cienie Eyeshadow Keeper Inglot, cień do powiek AMC Inglot nr 24 (przepiękny efekt folii!), cień Freedom System Inglot nr 450, paleta cieni Nude Dude z The Balm (w tym mój ukochany- feisty), eyeliner w żelu AMC Inglot nr 77, genialny tusz do rzęs Eyes to Kill Classico z Armaniego oraz sztuczne rzęsy z Born Pretty Store. Tak maluję się na różne okazje, czasem do pracy. Nie jest to jednak look codzienny, więc pokażę bardziej "stałą" część mojego makijażu, czyli przygotowanie twarzy. Tym bardziej, że mam przyjemność testować makijażowe nowości marki Lirene. Na początek nakładam bazę matującą No Pores (zdjęcie wyżej- na buzi wyłącznie krem nawilżający i wspomniana baza). Wyrównuje ona strukturę skóry, wygładza ją, zmniejsza widoczność porów.
___________________________________________________________

Na tak przygotowaną twarz nakładam podkład Perfect Tone w odcieniu 110, korektor Be Perfect oraz puder sypki City Matt. W ten sposób wyrównuję koloryt i przykrywam niedoskonałości.
___________________________________________________________

Następnie zabieram się za konturowanie. Jesień i zima kojarzą mi się z ponurymi dniami i brakiem słońca. Nakładam więc róż i bronzer Lirene, ale w niewielkiej ilości. Wykonuję jedynie delikatne konturowanie. Bardziej skupiam się na rozświetleniu (rozświetlacz Lirene), aby trochę ożywić buzię i dodać jej blasku. Produkt ląduje nie tylko na szczytach kości policzkowych, ale też pod oczami, na środku czoła, brodzie, łuku Kupidyna, nosie, pod łukiem brwiowym. W tym właśnie sezonie stawiam na mocne rozświetlenie, odbicie światła, nie na przyciemnianie.
___________________________________________________________

Na koniec podkreślam brwi zestawem cieni z Catrice oraz wykańczam usta- tutaj w ruch idzie konturówka do ust Colour Play Inglot nr 322 oraz pomadka Softer 006. Tworzę delikatne ombre. I.. to wszystko :). Oczy i usta codziennie zmieniam, natomiast makijaż twarzy pozostaje taki sam.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Inspektor GADŻET: #3 Urządzenie do domowej mikrodermabrazji Philips VisaCare

Kochani, dziś powracam do zapomnianej (również przeze mnie) serii Inspektor GADŻET, postaram się wynaleźć kolejne produkty, aby trochę ją rozwinąć :). A o czym dziś? Nie typowo kosmetyk, ale coś, co może nas upiększyć.. Długo czaiłam się na to coś i byłam dosyć sceptycznie nastawiona. Co z tego wynikło? Zapraszam na recenzję urządzenia do domowej mikrodermabrazji VisaCare z Philips.
Od początku.. Urządzenie jest niewielkie i bardzo poręczne, nie wyślizguje się z dłoni. W zestawie dołączone są dwie końcówki- normal do cery normalnej oraz sensitive do skóry wrażliwej. Nie ma żadnego problemu z ich zmianą, są mocowane magnetycznie- aby założyć końcówkę wystarczy ją przybliżyć, aby zdjąć,- mocniej pociągnąć. Oczywiście po zużyciu można je dokupić i nadal cieszyć się z zabiegów.
Oprócz końcówek dostajemy szczoteczkę do czyszczenia, woreczek do przechowywania oraz ładowarkę.
Przejdźmy do konkretów. Czym w ogóle jest mikrodermabrazja? Właściwie jest to rodzaj peelingu, korundowa/diamentowa głowica złuszcza obumarły naskórek, jednocześnie skóra jest zasysana, aby usunąć wszelkie zanieczyszczenia. Mikrodermabrazję często łączy się z innymi zabiegami kosmetycznymi, pozwala ona na wyrównanie kolorytu, oczyszczenie skóry m.in. z zaskórników, wygładzenie, redukcję przebarwień, poprawę gęstości i mikrocyrkulacji skóry, ujędrnienie jej. Brzmi nieźle, prawda? Jednorazowy zabieg u profesjonalisty jest dosyć kosztowny i trzeba wziąć pod uwagę, że tak naprawdę potrzebna jest ich seria (ilość i częstotliwość w zależności od "dolegliwości"). Od zawsze więc ciekawił mnie gadżet, jakim jest domowa wersja mikrodermabrazji. Plusem jest możliwość użytku o dowolnej porze, nawet na wrażliwej cerze i.. oszczędność pieniędzy :). Mimo, że jednorazowo musimy wydać ok. 1100pln, jest to inwestycja na dłuższy czas. Tak więc ostatecznie wychodzimy na plus.
Jeśli chodzi o kwestie techniczne, urządzenie ładujemy przez ok. 8h, po tym czasie jest ono gotowe do użytku przez 3 tygodnie (producent zaleca dwa zabiegi w tygodniu po 5min, co daje nam 30min pracy urządzenia po całkowitym naładowaniu). Po wszystkim zdejmujemy końcówkę, czyścimy i voila- gotowe na następny raz. Proste, jak budowa cepa.
Ostatnia i najważniejsza rzecz- jak taki zabieg ma się do zabiegu gabinetowego? Szczerze mówiąc, spodziewałam się dużo łagodniejszej wersji i byłam święcie przekonana, że 5min jednorazowo to będzie dla mnie za krótko. Miałam zamiar wydłużać zabiegi szczególnie, że z gabinetowymi kombajnami kosmetycznymi pracowałam nie raz. Producent zaleca rozpoczęcie od końcówki do cery wrażliwej, ja wskoczyłam od razu na normalną ze względu na to, że jestem dosyć gruboskórna. Jakie było moje zdziwienie kiedy... poczułam to zasysanie! Naprawdę duża moc, byłam i do tej pory jestem w szoku :). Postanowiłam nie wydłużać zabiegów, urządzenie prowadziłam miejsce po miejscu, w kratkę, oczywiście antygrawitacyjnie. Po pięciu minutach czerwona twarz gwarantowana- a szczerze mówiąc, rzadko mi się to zdarza! Po kilku zabiegach zauważyłam poprawę gładkości, kolorytu oraz zmniejszenie ilości zaskórników. Skóra wygląda po prostu lepiej i zdrowiej. Kontynuuję dalej i liczę na jeszcze większe efekty. Zabieg wykonuję po umyciu i osuszeniu buzi, natomiast po wszystkim stosuję maskę wyciszającą. 
Podsumowując- urządzenie bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło i na chwilę obecną bardzo ułatwia mi życie, niczego nie żałuję! Nie muszę nigdzie chodzić, płacić, raz wydane pieniądze na długi czas. Duża moc, szybkie zabiegi i satysfakcjonujące efekty, ale.. tak jak wspominałam, czekam na więcej :). Warto wspomnieć, że mikrodermabrazja ma również właściwości antystarzeniowe, w końcu genialnie masuje nam skórę!

czwartek, 20 października 2016

Czym zastąpić wizyty w solarium- o produktach samoopalających Lirene

Bardzo lubię być opalona. O ile w okresie wakacyjnym jest to możliwe, to w zimnych miesiącach jest to dość trudne. Do tej pory w zimnym okresie raz w tygodniu odwiedzałam solarium. Jakoś nigdy nie potrafiłam przekonać się do samoopalaczy, był to dla mnie obcy i odległy temat. Do czasu.. Dzisiaj na rozpogodzenie tych pochmurnych dni, recenzja produktów samoopalających marki Lirene :).
Na pierwszy ogień idzie brązujący balsam do ciała pod prysznic. Dla mnie coś nowego.. Nigdy wcześniej nie interesowałam się "podrasowaniem" opalenizny, nie spotkałam się jeszcze z taką formą. No cóż, człowiek uczy się całe życie :). Plastikowa tubka jest solidnie wykonana, zapewnia wygodę użytkowania. Produkt znajdziemy w większości drogerii w cenie ok. 20,00pln/200ml. Taka objętość nie wystarcza na zbyt długo przy codziennym użytkowaniu, jednak ja postanowiłam stosować kosmetyk co kilka dni- razem z kremem/pianką samoopalającą.

Informacje od producenta:
Balsam ma zwartą konsystencję, jest biały i trochę śliski, delikatnie, przyjemnie pachnie. Bez problemu rozprowadza się na mokrej skórze. Przy stosowaniu na całe ciało jednorazowo zużywamy dosyć sporo produktu. "Obsługa" jest bardzo prosta- balsam działa na skórze przez ok. 3min, później go spłukujemy i gotowe :). I to mi się podoba! Idealna opcja dla osób, które wiecznie się spieszą i nie mają na nic czasu. Najbardziej podoba mi się to, że po osuszeniu skóry ręcznikiem, skóra jest niesamowicie miękka, nawilżona i maksymalnie wygładzona. Strzał w dziesiątkę! Zawsze po użyciu balsamu stosowałam piankę/krem brązujący, więc na końcu opiszę całościowy efekt.
Przejdźmy więc do głównych bohaterów. Kiedy już przygotowaliśmy skórę pod prysznicem, czas na właściwe opalanie! Tym zajmują się samoopalający mus-pianka do twarzy i ciała oraz samoopalający krem do twarzy i ciała.
Opakowania utrzymane są w podobnej szacie graficznej, jednak różnią się aplikacją. Piankę wyciskamy przez aplikator na górze, krem wydobywamy przez niewielki otwór. 
Produkty zakupimy w większości w drogerii w cenach ok. 15,00pln/75ml za krem oraz ok. 20,00pln/150ml za mus-piankę.

Informacje od producenta:
Formuły obydwu kosmetyków znacząco się różnią. Pianka to typowa.. pianka- bardzo lekka, biała, rozsmarowuje się bez problemu, choć czasem lubi spłynąć z ciała na podłogę. Krem ma bardziej zwartą konsystencję, jest bardziej beżowy, również bardzo dobrze się rozsmarowuje, ale nie spływa. Jeśli zaś chodzi o wydajność, mus wystarcza na dużo dłużej niż krem (przy stosowaniu 2 razy w tygodniu na całe ciało). Muszę również podkreślić, że żadnego z nich nie stosowałam na twarz, bo jest to obszar, który zawsze maksymalnie chronię i nie opalam.
Przejdźmy do efektów. Tak jak już wspominałam, każdego z dzisiejszych bohaterów używałam w duecie z brązującym balsamem pod prysznic. On oprócz pozostawiania skóry miękkiej i gładkiej, przyspiesza i wzmacnia efekt opalenizny. Bardzo przydatny gadżet. Jeśli chodzi o samoopalacze- działanie na mojej skórze jest niemal identyczne. Różnią się formą i sposobem aplikacji oraz wydajnością, ale efekt końcowy jest ten sam. Bardzo szybko się wchłaniają, nie brudzą ubrań (nawet białych bezpośrednio po aplikacji). Nie śmierdzą samoopalaczem, zapach jest niezwykle delikatny i.. zdecydowanie podoba się mi i mojemu facetowi :). Produkty pozostawiają skórę gładką, miękką i nawilżoną, a także lekko rozświetloną. Już po pierwszym nałożeniu sprawia ona wrażenie muśniętej słońcem. Kosmetykami nie opalałam się od zera, a jedynie chciałam "podrasować" wakacyjną opaleniznę. Miałam więc obawy, że nic nie będzie widać. Byłam w błędzie- przy regularnym stosowaniu opalenizna jest wzmocniona, pogłębiona, a jej żywotność przedłużona :). Podoba mi się brązowy, "zdrowy" odcień, bo raczej nie zaakceptowałabym "pomarańczki". Nawet jeśli nie przyłożymy się do dokładnego rozsmarowania, bardzo ciężko nabawić się zacieków- zdarzyło mi się to może dwa razy w pośpiechu w okolicy przedramion i zauważyłam to tylko ja. Podsumowując- dla mnie całość rewelacja, odkąd używam tych produktów nie odwiedzam już solarium :). Polecam szczególnie dla osób takich jak ja- dobrze czujących się w opaleniźnie, ale zabieganych i leniwych.

wtorek, 4 października 2016

Baza i podkład do twarzy w jednym- czy zdaje egzamin?

Podkłady.. ile to ich już było?! Ciężko zliczyć i nadal żaden nie okazał się idealny :). Poszukiwania cały czas trwają, a dzisiaj recenzja jednego z kandydatów- oto 2w1 fluid+baza z Lirene.
Zaczniemy tradycyjnie od opakowania- plastikowa, solidna tubka. Zapewnia wygodę używania, choć zdecydowanie bardziej wolę produkty z pompką. Tutaj nie wydobędziemy kosmetyku do ostatniej kropli chyba, że po prostu przetniemy opakowanie. Szata graficzna jest prosta i typowo kojarzy mi się właśnie z podkładami tej marki :).

Informacje od producenta:
Podkład wydobywamy przez niewielki otwór, bez problemu można wycisnąć odpowiednią ilość. Choć tak jak już wcześniej wspominałam- wolę pompki. Konsystencja jest bardzo kremowa, nie spływa. Produkt całkiem przyjemnie się rozprowadza, osobiście najlepszy efekt otrzymuję nakładając go pędzlem typu flat top. Przejdźmy do odcienia.. posiadam kolor 407 light, który wcale nie jest taki jasny. I niestety widocznie wpada w pomarańcz. Nie wiem dokładnie ile odcieni jest dostępnych, ponieważ podkładu nie mogę już nigdzie znaleźć i najprawdopodobniej został wycofany z oferty. Używałam go, kiedy byłam opalona i wtedy dość dobrze się wtapiał, ale mimo wszystko widać było te pomarańczowe tony. Bardzo szkoda. Wystarczył mi na długi czas, muszę jednak przyznać, że używałam go przemiennie z innymi produktami. Dużym plusem jest przyjemny zapach i efekt końcowy (pomijając odcień). Krycie można stopniować od średniego aż do dużego. Ja wklepywałam cienką warstwę na całą twarz, później dokładałam drugą tam, gdzie tego potrzebowałam. Buzia jest bardzo gładka i jest to zauważalne, ujścia gruczołów łojowych zwężone, całość wygląda naprawdę nieźle. Bardzo odpowiada mi matowe wykończenie, nie jest to jednak płaski mat, za co również duży plus. Jako, że jest to produkt 2w1: baza i podkład, liczyłam na przedłużoną trwałość. Tutaj jednak się zawiodłam, na mojej tłustej skórze fluid utrzymuje się dosyć standardowo, po jakimś czasie zaczyna się ścierać jak każdy inny. Baza w produkcie daje u mnie tylko i wyłącznie widoczne wygładzenie. Niecodziennie używam baz ze względu na to, że nie chcę obciążać skóry. Tutaj na szczęście nic mi nie zaszkodziło, nie zatkało ani nie uczuliło. Za to plus :).
Podsumowując, podkład wywołał u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony dobry efekt końcowy, wygładzenie i krycie. Z drugiej- brak przedłużonej trwałości i pomarańczowe tony kosmetyku. I tak i nie, być może na innej cerze sprawdziłby się lepiej :). Zapłacimy za niego ok. 30,00pln/30ml.

poniedziałek, 5 września 2016

Pharmaceris W kuracja wybielająca przebarwienia- czy faktycznie działa?

Przebarwienia.. Jestem jedną z tych osób, które mają z nimi poważny problem. Okres jesienny to czas, kiedy myślimy o różnych zabiegach, kuracjach rozjaśniających i złuszczających. Dlatego dzisiaj przychodzę do Was z recenzją duetu z Pharmaceris- oto dermo-ochronny krem wybielający przebarwienia na dzień Melacyd oraz intensywny krem wybielający przebarwienia na noc Melacyd Intense.
Opakowania to proste, plastikowe tubki. Wyglądają bardzo profesjonalnie, są na tyle elastyczne, że można z nich "wydusić" produkt niemalże do ostatniej kropli. Bez problemu można zabrać je w podróż, ponieważ nic nie wycieka, nawet w bogato zapakowanej kosmetyczce :). Każdy z kremów kupimy za ok. 45,00pln/30ml w większości aptek.

Informacje od producenta:
Kremy wydobywamy przez niewielkie otwory, bez problemu można wycisnąć pożądaną ilość. Muszę tu zaznaczyć, że kosmetyki są naprawdę wydajne, używałam ich w zeszłym zimowo-wiosennym sezonie i niebawem wrócę do nich ponownie. Nadal nie "wykończyłam" jednego opakowania.
Konsystencja obydwu produktów trochę się różni. Po lewej krem na dzień- gęsty, zwarty. Po prawej krem na noc- bardziej "żelowaty" i śliski. Niemniej jednak obydwie wersje bardzo dobrze rozprowadzają się na skórze, naprawdę niewiele potrzeba do jednorazowej aplikacji, zresztą podkreślałam już wcześniej ich wydajność. Obydwa w miarę szybko się wchłaniają.
Wersja na noc nie wywołuje u mnie żadnych subiektywnych odczuć. Jedynie przy miejscowym przerwaniu ciągłości naskórka czuję lekkie pieczenie, jest to jednak do wytrzymania. Nic poza tym się nie dzieje- po wchłonięciu buzia jest miękka, przyjemna w dotyku, można iść spać i czekać na efekty :).
Krem na dzień, tak jak już wspominałam, jest gęsty i treściwy. Jak to przy kuracji rozjaśniającej bywa- obecny filtr SPF50+, za co wielki plus. Nie potrzeba żadnej dodatkowej ochrony, bo produkt zabezpiecza skórę przed słońcem, a jednocześnie wspomaga nocną kurację rozjaśniającą. Nawilża cerę, zmiękcza ją i przygotowuje na nałożenie makijażu. Nie zauważyłam żadnego wpływu na trwałość podkładu, jedno drugiemu nie zawadza. Trzeba oczywiście odczekać 10min, aby wszystko się ładnie wchłonęło.
Podczas kuracji nie następuje żadne podrażnienie ani przesuszenie skóry, wszystko odbywa się bezpiecznie i łagodnie. A jednocześnie.. Sami zobaczcie :). Jestem baaaardzo pozytywnie zaskoczona, ponieważ jest to jedna z niewielu kuracji, która u mnie faktycznie działa! Dotychczas sceptycznie podchodziłam do tego typu specyfików, a przebarwień ci u mnie dostatek.. Teraz tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że Pharmaceris to jedna z moich ulubionych marek pielęgnacyjnych. Przebarwienia widocznie zbladły, cera się wygładziła i rozjaśniła, wygląda dużo lepiej. Już nie wstydzę się wyjść do sklepu bez makijażu. Nie jest idealnie, ale widać różnicę!
Poniższe zdjęcia różnią się oświetleniem, ale ukazują rzeczywistą różnicę w stanie skóry. Jak to zwykle bywa, nie wszystko da się uchwycić na fotkach, na żywo poprawa jest naprawdę spora.

PRZED:

PO:

piątek, 2 września 2016

Lirene Derma Matt- recenzja całej serii

Jakiś czas temu marka Lirene wprowadziła na rynek nową serię dla cer tłustych i mieszanych- Derma Matt. Wydawała się idealna dla mnie, więc.. dlaczego nie? Zapraszam na recenzję :).
Seria składa się z trzech "elementów": żelu do mycia twarzy oraz kremu na dzień i na noc. Wszystkie trzy produkty były w moim posiadaniu, robiłam do nich kilka krótkich podejść, aż w końcu niedawno przekonałam się i używałam jednocześnie do "wykończenia" :).
Pierwszym krokiem w pielęgnacji jest oczywiście odpowiednie oczyszczenie cery. Nieważne, czy jest ona normalna, sucha, tłusta, czy też mieszana. A teraz.. wszystkie "tłuściochy" ręce w górę :). Ja, jako jej przedstawicielka, naprawdę muszę uważać na specyfiki, które kładę na twarz. Jak już nieraz wspominałam- wieczorem używam czegoś mocniejszego do mycia, rano zaś lekki żel (bardziej nawilżający). Złuszczający żel normalizujący do mycia twarzy był moim nocnym towarzyszem. Zamknięty w elastycznej, nieprzezroczystej tubce, z wygodnym wydobyciem (choć zdecydowanie preferuję higieniczne pompki). Wygląd ma dość specyficzny- jasnozielony z ciemniejszymi drobinkami, które- jak podejrzewam- powinny lepiej oczyścić buzię. Konsystencja jest zwarta i gęsta, przez co żel wystarcza na naprawdę długo.
Przede wszystkim nie obawiajcie się tych drobinek- pod wpływem tarcia momentalnie się rozpuszczają, brak subiektywnych odczuć. Natomiast po użyciu produktu buzia jest oczyszczona, domyta z brudu i ewentualnych resztek makijażu, odświeżona i miękka w dotyku. Nie wystąpiło u mnie żadne podrażnienie, wysuszenie, ani ściągnięcie skóry. Bardzo cenię sobie kosmetyki, które dobrze oczyszczają i jednocześnie są maksymalnie łagodne dla mojej skóry- taki właśnie jest ten żel. Żadnego innego wpływu na cerę nie ma, ale tego od niego nie oczekiwałam.
Jego cena to ok.15,00pln/150ml.
Drugim produktem jest długotrwale matujący lekki krem nawilżający. Tutaj muszę bardzo pochwalić mój ulubiony typ opakowania- z pompką. Kosmetyku nie da się rozbić, uszkodzić, czy też wylać przez przypadek. Różnie u mnie z tym bywa więc.. opakowanie zdecydowanie na plus!
Pompka nie zacina się, działa sprawnie i pozwala na wydobycie odpowiedniej ilości kremu. Niewiele potrzeba do jednorazowego użycia, więc ta wersja na dzień służyła mi chyba najdłużej. Krem ma lekką konsystencję, dzięki czemu bardzo szybko się wchłania. Przygotowuje twarz na nałożenie makijażu, doskonale sprawdza się rano. Niestety, nie zauważyłam żadnego uregulowania przetłuszczającej się cery. Natomiast muszę bardzo pochwalić inne działanie- nawilżające. Produkt faktycznie bardzo dobrze nawilża skórę, zabezpiecza ją, ale jednocześnie jest lekki i jej nie obciąża, nie powoduje większego łojotoku. Poza tym nie zaszkodził mi w żaden sposób, makijaż trzyma się na nim bez zarzutów. Dodatkowy plus za filtr SPF15.
Jego cena to ok. 20,00pln/30ml.
Ostatnim już kosmetykiem z serii Derma Matt jest wygładzający krem normalizujący sebum na noc. Tutaj już mamy do czynienia z plastikowym słoiczkiem o ładnej szacie graficznej. Trochę szkoda, że nie zastosowano również pompki. Krem sprawia wrażenie bardzo lekkiego i przecudownie pachnie! Delikatnie, ale coś w sobie ma, chciałoby się wąchać non stop :). Mimo delikatnej konsystencji, produkt jest bardziej treściwy od wersji na dzień. Również nie zauważyłam mniejszego przetłuszczania, jednak bardzo dobrze dba o skórę nocą. Zazwyczaj na tę porę stosuję kremy rozjaśniające/mocno nawilżające (w zależności od pory roku), ten konkretny wpisuje się w drugą kategorię. Dogłębnie nawilża buzię, po użyciu jest ona gładka, miękka. Jednocześnie nie obciąża mojej skóry, rano wszystko jest wchłonięte- nie ma efektu bardzo tłustej skóry. Wręcz przeciwnie- twarz jest promienna, zadbana, mimo czasowych przebarwień i innych niedoskonałości :). 
Produkt wystarcza na naprawdę długi okres, zapłacimy za niego ok. 20,00pln/50ml.
Podsumowując, bałam się tej serii i jednocześnie byłam jej niesamowicie ciekawa. Mam wymagającą skórę, ale od jakiegoś czasu nie kombinuję- oczyszczam i nawilżam. Pogodziłam się z przetłuszczaniem, które i tak bardzo się zmniejszyło, odkąd dbam o nawilżenie skóry :). Wszystkie produkty Derma Matt sprawdziły się u mnie bardzo dobrze, chociaż nie dały efektu normalizującego, który tak obiecuje producent.

sobota, 27 sierpnia 2016

GlySkin maska do włosów z olejem kokosowym, kolagenem i keratyną

Chyba każdy chciałby móc pochwalić się pięknymi, mocnymi włosami.. Jedni dbają o to bardziej, inni mniej. Jeśli mam być szczera, to nie należę do włosomaniaczek. Mimo, że piękne włosy to coś, co uwielbiam. Zazwyczaj jednak brak czasu i lenistwo biorą górę, ograniczam się do rzeczy koniecznych :). Pomimo tego zawsze znajdę czas na jakąś maskę i dzisiaj właśnie o masce do włosów z olejem kokosowym, kolagenem i keratyną GlySkin od Diagnosis.
Kosmetyk zamknięty jest w szczelnym, plastikowym słoiczku (podobnie jak masło do ciała tej samej firmy). Typowe rozwiązanie dla masek. Szata graficzna jest prosta, produkt bez większych problemów można zabrać w podróż. Cena to ok. 35,00pln/300ml.
Informacje od producenta:
Przejdźmy do rzeczy. Po otwarciu opakowania można wyczuć wyraźny, przyjemny, kokosowy zapach :). Nieco chemiczny, ale jednak niedrażniący. Biała maska ma gęstą i zwartą konsystencję, nie spływa. Dzięki temu nie potrzeba wiele do jednorazowego użycia, przekłada się to na dobrą wydajność. Z łatwością można wydobyć pożądaną ilość produktu. 
Maski używam ok. dwa razy w tygodniu. Staram się pozostawiać ją na włosach przez 15-20 minut, jak zaleca producent. Co zauważyłam? Włosy ładnie pachną, są mięciutkie i bardzo łatwo je rozczesać- a to u mnie duży sukces :). Tego właśnie oczekuję od masek. Tego typu kosmetyki nie "naprawią" nam włosów, których widoczne części są strukturami martwymi. Mogą je jedynie kondycjonować, poprawiać wygląd, ułatwiać rozczesanie. Tutaj udało mi się osiągnąć ten efekt, włosy po umyciu są gładkie, ujarzmione- taki efekt doraźny. Niczego więcej nie oczekuję :).

piątek, 22 lipca 2016

Jak przedłużyć trwałość makijażu, czyli o silikonowej bazie pod makijaż Lirene

Większość z nas na co dzień nie nakłada na twarz 15 warstw kosmetyków. Bo i po co ją obciążać? Są jednak takie sytuacje, kiedy  musimy wyglądać naprawdę dobrze przez długi czas. Wtedy z pomocą przychodzą nam bazy pod makijaż. Dziś krótko i zwięźle o silikonowej bazie pod makijaż firmy Lirene.
Opakowanie jest plastikowe, poręczne i wygodne w użyciu. Nie ma mowy o przypadkowym wypłynięciu, baza wiele razy podróżowała ze mną wytrwale, nigdy nic złego się nie stało :).

Informacje od producenta:
Sposób aplikacji jest najlepszy z możliwych, a zarazem mój ulubiony :)- sprawnie działająca, higieniczna pompka. Pozwala ona na wydobycie odpowiedniej ilości produktu i zapobiega dostawaniu się do środka bakterii. 
Przejdźmy do działania. Jak to w przypadku tego typu produktów bywa- niewielka ilość potrzebna jest na całą twarz. Cóż się dziwić, wystarczy spojrzeć na skład. Typowo silikonowa formuła, krótka, ale hm.. "porządna". Standardowo, po nałożeniu buzia jest lekko "śliska", mocno wygładzona. Miałam okazję sprawdzić bazę w wielu trudnych sytuacjach, ciężkich warunkach. Ułatwia ona rozprowadzanie podkładu i zarazem sprawia, że ma on lepszą "przyczepność" do skóry. Nie jest najmocniej matującym produktem z tej kategorii, ale na pewno przedłuża czas, kiedy makijaż wygląda dobrze. Niezależnie jakiego podkładu na nią użyjemy, buzia wydaje się bardzo gładka, wszelkie nierówności są lekko wypełnione. Zapobiega ścieraniu się makijażu (nawet przy potarciu) i znacznie przedłuża jego trwałość. Gdyby tylko matowiła na dłużej, byłby to dla mnie baza idealna :). Usunęłabym tylko zdanie "nie obciąża skóry". Nie oszukujmy się, stosowanie czegoś takiego na co dzień (szczególnie w przypadku tłustej, problematycznej cery jak moja), znacznie ją obciąża i może przyczynić się do pogorszenia jej stanu. W moim przypadku- wysyp gwarantowany ;). Dlatego baz silikonowych używam tylko i wyłącznie na specjalne okazje, kiedy muszę być cały dzień/noc w gotowości, w takim przypadku jestem z tej konkretnej bardzo zadowolona. Jej koszt to ok. 30,00pln/30ml. Należy też pamiętać o dokładnym demakijażu i oczyszczeniu cery, aby usunąć wszelkie pozostałości produktu.

wtorek, 5 lipca 2016

Na pomoc suchej skórze- masło do ciała z olejem arganowym GlySkinCare

Pielęgnacja ciała jest dla mnie bardzo ważna ze względu na to, że mam z nim spore problemy. Miesięcznie zużywam kilka opakowań różnych balsamów, kremów, mleczek, maseł.. Z różnym skutkiem :). Dziś na tapetę wrzucamy masło do ciała z olejem arganowym GlySkinCare od Diagnosis.
Opakowanie to spory, plastikowy "słój" w bardzo przyjemnych dla oka kolorach. Jest szczelnie zamykany, aby go otworzyć wystarczy odkręcić górną część.

Informacje od producenta:
Konsystencja jest typowo "masełkowata"- zwarta, nie spływa. Produkt o białym kolorze pachnie słodko, ale jednak delikatnie i przyjemnie. Nie jest to zapach, który może przytłaczać. Bardzo uprzyjemnia użytkowanie. Jednak nie to jest najważniejsze. Jak masło poradziło sobie z wyzwaniem, jakim jest bardzo sucha, atopowa skóra?
O moją skórę muszę dbać szczególnie. Paradoksalnie- na twarzy łojotok, na reszcie atopia. Kilka razy dziennie smaruję się różnymi specyfikami. Na noc wybieram te bardziej treściwe, apteczne, w ciągu dnia sięgam po inne produkty. Ten kosmetyk jest moim towarzyszem porannym. Nie ma problemu z rozprowadzaniem, niewielka ilość potrzebna jest do jednorazowego użycia. Sama jednak wolę nałożyć trochę więcej- w moim przypadku tak jest lepiej :). Po ponad 3 tygodniach stosowania raz dziennie, pozostała mi jeszcze 1/3 słoika, więc wydajność oceniam jako bardzo dobrą- tego typu specyfiki zużywam w tempie ekspresowym. Masło dość szybko się wchłania, odrobinę dłużej niż lekkie balsamy ze względu na bogatszą formułę, ale nadal przyzwoicie. Pomijam fakt, że moje nogi "piją" kosmetyki i zaraz nie ma po nich śladu :). Po użyciu skóra jest miękka, gładka, przyjemna w dotyku. Na pewno nawilżona, choć tylko lekko natłuszczona. Co więcej, produkt mnie nie uczula, nie powoduje wysuszenia, podrażnienia, świądu (a u mnie to bardzo istotne). Przy stosowaniu stan mojej skóry nie pogarsza się, choć na pewno nie mogłabym odstawić kremów aptecznych. Masło bardzo dobrze sprawdzi się jako pielęgnacja skóry suchej i normalnej, dla mnie jest świetnym uzupełnieniem w pielęgnacji skóry atopowej- nie tak mocne jak produkty apteczne, ale nadal dużo bardziej treściwe niż "zwykłe" balsamy drogeryjne. Jego koszt to ok. 22,00pln/300ml.